Archiwum 7. Berlin Biennale

W 2012 roku Artur Żmijewski razem z Joanną Warszą i kolektywem Wojna byli kuratorami 7. Biennale Sztuki Współczesnej w Berlinie, które było czasami interpretowane jako indywidualna wystawa artysty. Żmijewski postulował stworzenie wystawy, która przypomina w większym stopniu „parlament niż salon”. Zakładał on udział jednostek i środowisk, które ze względów światopoglądowych są rzadko dopuszczane do głosu w przestrzeni współczesnego muzeum czy galerii (np. z racji na cechujący ich twórczość wyraźny idiom religijny czy też przemycanie teorii spiskowych lub poglądów ksenofobicznych). Żmijewski dążył do uzyskania polifonii głosów i poglądów, wzajemnie się wykluczających, wykorzystując dynamikę sporu i politycznego konfliktu do stworzenia przeglądu praktyk artystycznych, które działają naprawdę.

Artur Żmijewski - (ur. 1966 w Warszawie, gdzie mieszka i pracuje) – z wykształcenia rzeźbiarz, tworzy przede wszystkim wideo. Jest również wydawcą, publicystą, redaktorem Krytyki Politycznej; kurator Berlin Biennale w 2012 r. Uważa, że za pomocą sztuki można wpływać na kształt życia społecznego, język i pamięć.

Cyfrowe archiwum Berlin Biennale jest udostępnione na stronach internetowych Muzeum od dnia otwarcia wystawy „Co widać. Sztuka polska dziś.“

Dzięki uprzejmości KW Institute for Contemporary Art i Artura Żmijewskiego.

 

TEKSTY KURATORSKIE:

PRZESTAŃMY SIĘ BAĆ

Ten numer „Krytyki Politycznej” jest relacją z procesu docierania do realnego działania w kulturze, do pragmatyzmu sztuki. Interesowało nas realne działanie artystów i kuratorów, działanie powodujące widzialne efekty. Interesowały nas odpowiedzi, zamiast zadawania pytań. Interesowały nas sytuacje, w których jesteśmy gotowi proponować rozwiązania i odpowiedzialnie je wdrażać. Nie interesował nas ani artystyczny immunitet, ani dystans do społeczeństwa. Uważamy, że polityka jest jedną z najbardziej złożonych i najtrudniejszych ludzkich aktywności. Szukaliśmy ludzi – artystów, działaczy, polityków – którzy poprzez sztukę uprawiają substancjalną politykę.

Zero polityki?

Od lat działam w sztuce i na jej rzecz. Stała się ona dla mnie sposobem życia, życiem samym, pasją. Od lat patrzę na jej możliwości i ograniczenia. Ale od kilku lat „przestałem jej potrzebować”. Wcześniej chętnie odwiedzałem galerie, szukając tego dreszczu na widok rzeczywistości przefiltrowanej przez umysł artysty. Dziś na ten sam widok czuję raczej znużenie i wpadam w nastrój bliski depresji. Wywołuje go powtarzające się rozczarowanie propozycjami sztuki.

Sztuka jest mechanizmem, który działa, łącząc siły intelektu, intuicji, pragnienie kontestacji. Efektem tego mogłyby być, zamiast dziwnych i niezbyt zrozumiałych dzieł sztuki, substancjalne narzędzia działania w świecie. Zwykle jednak artystyczna góra rodzi mysz. Oto w niezwykły sposób wyposażeni ludzie – artyści – produkują paradoksalne lub utopijne wizje i krytykę społeczną, której ani oni sami, ani ich widzowie nie zamierzają zamienić na praktykę polityczną lub inną wymierną wartość społeczną.

Dominująca strategia kuratorska polega na administrowaniu obiektami: są one wytwarzane na zamówienie, przewożone i ubezpieczane, dba się o prawa autorskie oraz o ich montaż i demontaż. Ta praktyka jest właściwa całemu artystycznemu światu, gdzie wciąż dominuje przeświadczenie o magicznej sile przedmiotu. Oto wydaje się, że wystarczy wyprodukować jakiś obiekt i rozdystrybuować go między ludźmi, by wywołać efekt zmiany, także tej politycznej. Sam obiekt sztuki, czymkolwiek jest, bez ludzkiego pośrednictwa, bez pracy przekonywania, bez różnicy zdań i bez konfliktu, czyli w istocie bez żadnej polityki, ma wykonać zadaną mu społeczną i polityczną pracę. To w jakimś sensie definicja dzisiejszego dzieła sztuki. Owszem, te obiekty sztuki wykonują pewną pracę – ale jest to praca estetyzacji rzeczywistości, zamiany idei w spektakl, a polityczności w apel, za którym nikt nie podąża.

„Sztuka jest po nic”, „sztuka jest autonomiczna”, „sztuka jest chroniona immunitetem, dzięki czemu możemy więcej/który pozwala nam na więcej?”, „artysta widzi przez ściany” – takich opinii znajdziemy więcej. Jednak do jakiej odczuwalnej i mierzalnej politycznej zmiany przyczynili się chronieni immunitetem artyści? I czy faktycznie możemy mówić o immunitecie sztuki po zamordowaniu reżysera, aktora i aktywisty Juliano Mer-Khamisa, który prowadził Freedom Theater założony w Jenin na Zachodnim Brzegu przez jego matkę Arnę Mer-Khamis, po aresztowaniu chińskiego artysty Ai Weiweia, i po wielokrotnych aresztowaniach członków petersburskiej grupy Wojna? Świat sztuki każdą niemal wystawą deklaruje niechęć do bezpośredniej polityki. Ale wystarczy zająć się substancjalnym politycznym działaniem, a natychmiast spotykają artystów groźby, cenzura, represje, więzienie. Pakt między artystą a władzą już został zerwany. Gdy jeszcze obowiązywał, brzmiał tak: „Władca nie mówi już: «Będziesz myślał tak jak ja albo umrzesz». Powiada: «Jesteś wolny, możesz myśleć inaczej, twoje życie i twoje dobra należą do ciebie, ale odtąd będziesz wśród nas obcy»” . Ludzie sprawujący władzę nie są głupi i wiedzą o politycznych ambicjach artystów i kuratorów. Politycy nie dopuszczą przecież, by konkurent był chroniony jakimkolwiek immunitetem. To, co dzieje się w sferze finansowania kultury – faszyzujący przywódca Partii Wolności w Holandii dyskredytuje sztukę i żąda obcięcia na nią funduszy; w Anglii fundusze te są właśnie drastycznie redukowane – również można rozumieć jako zerwanie immunitetu sztuki. Zaatakowano finansowe podstawy egzystencji kultury. Oznacza to w przyszłości dominację sektora komercyjnego, z jego tendencją do rugowania polityki, promowania aksamitnej i nieskutecznej krytyki oraz zamiany większości artystów w finansowych dysydentów, czyli odsunięcie ich od podziału wypracowywanych na rynku sztuki profitów. Mówiąc prościej – większość artystów, to artystyczny proletariat. Często są to ludzie, którzy prawie nie mają z czego żyć.

Praktycy niemocy

Moja krytyka własnej dziedziny jest bardzo prosta i streszcza się w jednym zdaniu: sztuka nie działa. Mimo że ma niezwykły potencjał kreowania rzeczywistości czy uprawiania polityki, zwykle poprzestaje na prezentacji pomysłów, których i tak nikt nie zamierza wcielić w życie. Jak wyjść z tego „kręgu kreatywnej niemocy”? Jak – za pomocą sztuki – performatywnie tworzyć rzeczywistość?

Jednym z dominujących w świecie kultury przekonań jest to, że sztuka działa zgodnie z logiką cudu. Tutaj wszystko jest możliwe, można zrobić nudne i słabe biennale, ale następne może być cudowne i sexy. Tak jakby możliwość zrobienia nudnego albo porywającego biennale nie wynikała z całego istniejącego systemu sztuki, tyko z jakichś nadzwyczajnych umiejętności i możliwości kuratora czy artystów. Sztuka w mniemaniu jej praktyków może przekroczyć w jednej chwili każde ograniczenie. Tylko że jej możliwości są dokładnie takie, jakimi je wspólnie stworzyliśmy. Cud, czyli możliwość zniesienia wszystkich ograniczeń, jest tutaj złudzeniem, bo trzeba działać wewnątrz systemu ograniczeń, w którym wszędzie obowiązuje ta sama nowomowa: wolność, autonomia, partycypacja. W którym know-how oferują podróżni filozofowie gotowi intelektualnie obsłużyć każdy artystyczny eksces. Jeśli w polu sztuki i poza nim powtarza się opinia, że sztuka stała się dekoracją neoliberalnego systemu, to tą dekoracją są nie tylko obiekty sztuki, ale i intelektualny dyskurs, który je opisuje. Który krąży wokół nich i jak czarna dziura zasysa do swego wnętrza każdą radykalną propozycję, zamieniając ją w spekulację i w dyskurs – byle nie w działanie. Artyści i skupieni wokół ich świata teoretycy, filozofowie, stali się „praktykami niemocy”. I dziś ograniczona wyobraźnia artystów i kuratorów nie jest w stanie przekroczyć progu faktycznego działania. Paradoksalną reakcją na to są „puste” i nieefektywne dzieła sztuki i wystawy. Wszystkim, co sztuka dzisiaj ma, jest spektakl, w którym odgrywa się społeczne i polityczne problemy bez żadnego substancjalnego wpływu na rzeczywistość. Bez żadnego substancjalnego wpływu na samych aktorów pola sztuki, na innych artystów i kuratorów.

Stawki kuratorów, stawki artystów

Jeśli była mowa o cudzie, to cudem byłoby tutaj zniesienie systemowych ograniczeń i uwolnienie sztuki od ideologii niemocy. Jedną z możliwych dróg jest ograniczenie instytucjonalnego wpływu na artystów. Sztuka, w swoim radykalnym i potencjalnie transformacyjnym wydaniu, to społeczny i polityczny enfant terrible, przekleństwo niemal każdej instytucji, a zwłaszcza dużych, finansowanych ze środków publicznych galerii, sprofesjonalizowanych white-cube’ów. Te muszą przede wszystkim grać o materialne przetrwanie, a nie o stawki artystów.

Instytucje trzymają się głównie biurokratycznych procedur i reguł produkcji, a nie podążają za ideami. Niektórzy artyści proponują drogę na skróty, czasem brutalną, czasem szokową, często perwersyjną – będącą w zasadzie nie do pogodzenia z celami instytucji, z ich praktyką eliminowania wszelkich przewidywanych zagrożeń. Od lat obserwujemy proces obezwładniania, w którym radykalizm artystów zamienia się w aksamitną krytykę. Ten proces ma związek z pojawieniem się i narastającą dominacją zawodu kuratora, z wszechobecnym zinstytucjonalizowaniem sztuki. Stawka artysty nie jest tą samą stawką, o jaką gra kurator. Kurator stał się wędrownym producentem wystaw, który miękkim, pozorującym zaangażowanie językiem, mówi o sprawach społecznych. Bowiem stawką kuratora jest kolejny angaż, a nie radykalny cel społeczny czy polityczny. Sztuka przepuszczona przez filtr interesów, instytucjonalnych lęków i aksamitnie formułowanych celów, wyjaławia się z własnej siły. Status quo sztuki ustaliło się na poziomie estetyzowanej polityczności – albo wręcz jej negacji – i na poziomie artystycznej niemocy. Obecność kilku artystów-straceńców, takich jak np. petersburska grupa Wojna, nie załatwia sprawy. Wpisują się raczej w logikę wyjątku, który jest doskonałym alibi dla wszystkich oportunistów, mogących powiedzieć, że działają w tak radykalnej dziedzinie, jak sztuka. Ten krytycyzm sztuki jest zresztą skierowany do ludzi, którzy nie mają zamiaru podjąć krytycznego wyzwania i przenieść krytycznej idei z galerii do codziennego życia. Nawet jeśli wezwanie i postulaty sztuki są trafne i mądre – a często takie są – nikt za nimi nie idzie.
Kurator zwykle nie rozmawia z artystą, na pewno z nim nie dyskutuje. Dyskusja zakłada spór i może się skończyć kłótnią, a nawet zerwaniem. A kurator na zerwanie z artystą nie może sobie pozwolić. Artysta stał się nietykalnym fetyszem, a nie mieszkańcem tego samego miejsca na Ziemi, z którym rozmawiamy o wspólnych kłopotach. Efekty są zwykle przypadkowe i oceniane nie według kryteriów skuteczności, lecz według reguł „dobrej sztuki” i intelektualnego spektaklu. Brak dyskusji tłumaczy się „dawaniem artystom pełnej wolności”, jakby podejmowanie dyskusji było rodzajem zniewolenia.

Niechęć do polityki spowodowała wręcz, że sztuka stała się swoistym panic room, miejscem ucieczki od polityki i od idei. Tutaj nic artystom nie grozi, żadna prawda życia się tu nie przedrze, nie będzie działania, które pozostawi po sobie jakiekolwiek konsekwencje. Dominuje zgoda na to, że głównym zadaniem instytucji sztuki i zjednoczonych z nimi artystów jest przynoszenie ludziom kultury. Formacyjna idea jest drugorzędna, główną stawką stała się bliżej niezdefiniowana kultura. Puste słowo, pod które można podłożyć każdą możliwą treść. Tak sformułowane zadanie jest w istocie rzeczy podtrzymywaniem autoreprodukcji systemu.

Tymczasem świat gra o swoje stawki – o demokrację i o jej ukrócenie. O wolność i jej granice w kapitalistycznym status quo. W tych zmaganiach nie uczestniczy sztuka (a przynajmniej nie uczestniczy wprost). Są nieliczne wyjątki, artyści gotowi nie tylko na artystyczne ryzyko, ale i na radykalne zerwanie z porządkiem, który ich wyniósł.

Stawki neoliberalnych elit

Rozmawiałem w Rosji z Borysem Kagarlickim, lewicowym intelektualistą, który powiedział mi, że sztuka rozgrywa dzisiaj stawki neoliberalnych elit, choćby nawet były to stawki czysto symboliczne: silna pozycja na rynku idei, utrzymanie statusu grupy, autoreprodukcja. Społecznie ważne stawki są gdzie indziej, a definiują je ekonomiczny wyzysk i ubóstwo. O zamianę tej nędzy na rodzaj minimalnego dobrobytu sztuka już nie zagra. Choć ona sama powoduje skrajne zróżnicowanie ekonomiczne wewnątrz własnej dziedziny – prominentni zamożni artyści, milionerzy – i artystyczny proletariat, usiłujący rekompensować sobie ekonomiczne ubóstwo symbolicznymi profitami. Pytanie o rynek sztuki jest pytaniem moralnym – pytaniem o kreowanie skrajnych nierówności ekonomicznych wewnątrz własnej dziedziny, przy jednoczesnej krytyce mechanizmów ekonomicznego wykluczenia funkcjonujących na zewnątrz świata sztuki.

Kagarlicki powiedział też coś jeszcze – że sztuka nie wydobędzie się ze swojego getta, dopóki ktoś nie zacznie jej potrzebować. A owym potrzebującym mogłyby być ruchy społeczne, które starają się na całym świecie zabiegać o rozwiązywanie ekonomicznych i politycznych potrzeb społeczeństw. Niestety wydaje się, że te ruchy społeczne nie potrzebują artystów do osiągnięcia swoich celów.

Sztukę trzeba więc na nowo wymyślić – nie chodzi o jakiś jej chytry wariant, który inaczej niż dotąd estetyzuje ludzkie problemy i zamieni je w nowy formalnie spektakl. Potrzebna jest np. taka sztuka, która daje swoje narzędzia, czas i zasoby, żeby rozwiązywać ekonomiczne problemy spauperyzowanej większości. Bo faktyczną granicą możliwości lewicującej sztuki jest efektywna praca z problemami materialnymi: bezrobociem, biedą.

Indywidualistyczna polityka przetrwania

Tym, co robią dzisiaj artyści, a co staje przed nami w kostiumie sztuki, jest indywidualistyczna polityka przetrwania. Wolność artysty oznacza w istocie potrzebę nieustannego przystosowywania się do wymogów systemu sztuki, do jego mód i krótkotrwałych interesów. Praca tej mimikry zamienia wysiłki artystów w rodzaj jednostkowej polityki przetrwania. Coś, co wygląda jak sztuka, jest w istocie rzeczy sposobem istnienia na rynku. Jak wiele jest niezdecydowania wśród artystów, jak wiele lęku, że popełni się błąd i nie spełni standardów instytucji czy oczekiwań rynku. Wspólnie doprowadziliśmy do tej sytuacji. Zinstytucjonalizowany świat sztuki, który reprezentuje głównie ich interesy [zdobycie funduszy, przetrwanie wśród instytucjonalnych konkurentów], odbiera artystom ich potencjalnie radykalną, formacyjną polityczność. Do tego dochodzi nieustanne schlebianie artystycznemu ego. Artyści zostali wytrenowani tak, że niemal nie znoszą dyskusji. Są w stanie podążać prawie wyłącznie za swoją fantazją i za własnym ego. Ostatecznym celem, najbardziej nawet szlachetnego działania artystycznego, nie jest społeczność, na rzecz której się pracuje, a dzieło, które właśnie powstaje. Jeżeli sztuka jest odpolityczniona, to znaczy, że nie reprezentuje interesów ludzi, tylko obsługuje indywidualne kariery artystów. Upolitycznienie sztuki byłoby ustaleniem jej stawek z osobami spoza jej pola i jawnym reprezentowaniem tych stawek w sferze publicznej. Chciałbym, żeby ta dziedzina była silna, świadoma swojej władzy. Chciałbym, żeby chciała i potrafiła ją politycznie wykorzystać nie dla spektaklu, ale dla substancjalnego manipulowania rzeczywistością.

Najważniejszą stawką, o jaką chcemy dzisiaj zagrać, jest sztuka, która wywołuje zmianę, która nie jest w pusty sposób krytyczna. Która nie produkuje pseudokrytyki, ale jest faktycznie transformacyjna i formacyjna. Dzisiaj szukamy więc ludzi, którzy „zabłądzili” do sztuki, podczas gdy powinni działać w innych dziedzinach – może w czystej polityce, w parlamentach, rządach, może w mediach, może powinni być trybunami ludowymi, może badaczkami w naukach społecznych, a może terapeutami czy lekarzami. Na pewno powinni być tam, gdzie stawką są rozmaite społeczne i polityczne transformacje.
Żeby było jasne – nie postuluję, żeby cała sztuka była taka. Niech będzie jeszcze bardziej pluralistyczna. Ale pamiętajmy też, że schizma w sztuce już się zaczęła, zwrot polityczny trwa.

Czymże był „polityczny zwrot” kultury? Sprzeciwem wobec konieczności reprodukowania znanych „różnic”, niezgodą na wpisywanie się w postmodernistyczną karuzelę pluralizmu kultury, powolnej reformy, stopniowego produkowania nowych języków, które zadowolą wszystkich, wypowiedzenia nieposłuszeństwa fałszowi estetyki i egzystencji, człowieczeństwa sztuk; chwilą, w której artystki, artyści wyskoczyli za burtę okrętu zwanego „wolnym rynkiem idei”, „postpolityczną biesiadą różnic” i zaczęli na własny rachunek tworzyć ruch .

Rozmowy z praktykami

Wszyscy razem: Joanna Warsza, Igor Stokfiszewski, Zofia Waślicka, artistic office Berlin Biennale i ja, szukaliśmy sztuki, która działa – efektywnych procedur zmiany, nieustannego wpływu na rzeczywistość. Tym jest przecież polityka, niekończącym się procesem reagowania na zmiany i próbą zachowania lub transformacji dominującego porządku. Nawet obrona status quo jest działaniem aktywnym – pojawia się przecież tak wielu, którzy chcieliby je zmienić. Szukaliśmy praktyków, ludzi którzy każdym swoim publicznym działaniem robią politykę.

Rozmawialiśmy więc z ludźmi tworzącymi muzeum sztuki, którego celem jest obywatelska polityka – umocowana naprawdę w zwykłych ludziach grassroots politics. Którego zadaniem jest wyrażanie lewicowych poglądów i edukowanie publiczności do bycia krytyczną wobec instytucji państwa, edukowanie obywateli do egzekwowania demokracji.
Rozmawialiśmy z edukatorem, który uważa, że sztuka zamieniła się w reprezentację systemu władzy – wzmacniającą go poprzez trenowanie widza do pasywnej recepcji wystaw czy koncertów. Że egotyzm ludzi sztuki nie pozwala im widzieć nic poza własną opowieścią, w której nie ma miejsca na przykład na uznanie za wartościową kultury tworzonej przez widzów, przez społeczności zdegradowane. Większa część sztuki to jego zdaniem fasada systemu, celebracja fałszywej wyjątkowości artystów i narzędzie pustej politycznej reprezentacji. Celem sztuki nie jest podtrzymywanie własnych złudzeń, a wykorzystywanie jej instrumentów choćby dla edukacji.

Rozmawialiśmy z artystą-politykiem, który swoją artystyczną intuicję i umiejętności performera wykorzystywał w bieżącej działalności politycznej i administracyjnej, jako burmistrz wielkiego południowo-amerykańskiego miasta.

Rozmawialiśmy z kuratorką, która swego czasu założyła w Izraelu galerię, której naczelnym celem politycznym, było zakończenie okupacji Zachodniego Brzegu i Gazy, i skończenie z ekskluzywną demokracją „tylko dla Izraelczyków”. Rozmawialiśmy z artystami, którzy swoim działaniem wizualizują walkę klas i przenoszą ją na ulicę, by się tam rozgrywała.

Rozmawialiśmy z wieloma innymi, żeby dotrzeć bezpośrednio do praktyki. Żeby znaleźć sposoby substancjalnego, manipulacyjnego wpływu na rzeczywistość. Żeby uciec z pułapki praktykowania artystycznych wolności. I żeby potwierdzić, że praktyka jest tożsama z aktywnością teoretyczną. Z jej tworzeniem i błyskawiczną weryfikacją. Nie potrzebujemy filozoficznej nowomowy, żeby wyjść na ulice i sprejować domy alfabetem wolności. Uprawianie sztuki i polityki oraz filozofia polityki są splecione artystyczną wyobraźnią w węzeł fantazji i działania. A cel jest pragmatyczny – tworzenie społecznych i politycznych faktów; ponoszenie odpowiedzialności za swoje wyrażane publicznie opinie i podejmowane decyzje; realne działanie w realnym świecie i ostateczne pożegnanie się z iluzją artystycznego immunitetu.

Model działania kuratorskiego, który przyjąłem, nie polega na administrowaniu obiektami sztuki, wyłuskiwaniu ich spośród dorobku artystów, transporcie, ubezpieczaniu i wieszaniu na ścianach, lecz na moderowaniu, negocjowaniu między sprzecznymi politycznymi stanowiskami, które ubrane są w kostium działania artystycznego. Jedyne, co może naprawdę zniszczyć taką formułę pracy, to lęk, paraliżujący strach przed spowodowaniem realnych skutków i odpowiedzialnością za nie. Ten lęk powoduje, że nie sposób sobie nawet wyobrazić żadnej pragmatycznej formuły działania. Zakończę tak, jak przewidując reakcję oponentów, zakończył swego czasu wiedziony romantyczną pasją i wiarą, polski i litewski poeta Adam Mickiewicz:

Kto z was podniesie skargę, dla mnie jego skarga,
Będzie jak psa szczekanie, który tak się wdroży
Do cierpliwie i długo noszonej obroży,
Że w końcu gotów kąsać – rękę, co ją targa.

Artur Żmijewski

 

OŚWIADCZENIE OLEGA VOROTNIKOVA (VOINA)

Poznaliśmy Artura Żmijewskiego w Petersburgu wiosną 2011 roku. Latem tego samego roku zaprosił nas do współkuratorowania 7. Biennale Sztuki Współczesnej w Berlinie. Powiedział, że potrzebuje naszej pomocy, aby przekształcić sztukę w politykę. Nie oznacza to, że jako kuratorzy biennale będziemy się zajmować produkowaniem wystawy, co w naszej opinii jest raczej bezużyteczne: wystawy szkodzą sztuce współczesnej. Artyści myślą obecnie tylko o tym, co i gdzie mogą wystawić. Dlatego im mniej dzieł sztuki na biennale, tym lepiej. Podstawową zasadą naszej działalności kuratorskiej w ramach biennale w Berlinie jest praca bez żadnych ograniczeń, Biennale nie ujęło jej w żadną ramę. Ściśle współpracujemy z Arturem, który zdaje sobie sprawę, przed jakimi stajemy trudnościami i jak męczące jest życie w podziemiu. Nie mamy zamiaru wyjechać z naszego kraju, aby pracować przy tym przedsięwzięciu. Nasze inicjatywy tutaj, w Rosji, są częścią pracy dla Biennale. Wszystkie nasze działania kuratorskie mają oficjalny status; jesteśmy współkuratorami 7. Biennale Sztuki Współczesnej w Berlinie i nasz rząd musi to zaakceptować. Nasze ostatnie akcje były radykalne, ale władze obawiają się wnieść przeciwko nam oskarżenia; nie zaaresztują raczej całego biennale w Berlinie. Wyjazd z kraju nie byłby prawdopodobnie wcale taki trudny, ale życie w Petersburgu – gdzie poszukuje nas Komisja ds. Zwalczania Ekstremizmu, policja kryminalna oraz rosyjski oddział Interpolu i gdzie nasze zdjęcia są wysyłane nawet do portierni muzeów – życie w takich warunkach jest o wiele bardziej niebezpieczne niż elegancka przygoda z przekroczeniem granicy. Zasadniczo moja postawa jest następująca: zostaję tutaj. Rząd rosyjski jest w stanie wojny z własnym narodem. Wielu Rosjan, zwłaszcza tych dobrze wykształconych, już wyjechało z kraju. Miliony ludzi nie są w stanie zrealizować swoich życiowych planów. To wina rządu. Dlatego nie mogę wyjechać. Moja linia frontu przebiega w Rosji. Jest to także moja postawa estetyczna: pozostanie w najpiękniejszym mieście świata. Częścią etyki artysty jest, według nas, przeciwstawienie się panującemu systemowi i umożliwienie tego samego społeczeństwu. Dlatego chcemy, aby nasze cele były widziane w możliwie najlepszym świetle. Jest taka anegdota, a może po prostu czyjeś wspomnienie, o Kazimierzu Malewiczu: po rewolucji w Piotrogradzie, uzbrojony w pistolet, przeszedł przez pracownie artystów pytając, kto wciąż maluje brzozy, i domagając się prawdziwej sztuki. Uzbrojony. To jest prawdziwa sztuka. Estetyka jest warunkiem koniecznym etyki. Dziś etyka w sztuce jest dużo ważniejsza. Voina nie toleruje tchórzostwa ani chciwości – oba są źródłem zdrady, która jest najgorsza i najtrudniejsza do wybaczenia u aktywisty artystycznego. Osobiście nie radzę sobie z apatią i nieporadnością. Kiedy pojawiają się obydwie, zwłaszcza w połączeniu z napompowaną samooceną, potrafię się stać bardzo nieprzyjemny.
Chcemy tworzyć sztukę, która już nigdy nie zainspiruje nikogo do przyznania nam nagrody artystycznej. Jeśli jednak muzea i instytucje nie będą w stanie przestać zgłaszać nas do swoich idiotycznych konkursów, gorzko tego pożałują. Przekupienie rewolucyjnej sztuki jest niemożliwe, a gra z geniuszami – niebezpieczna. To jest moja przyjacielska rada, którą lepiej brać na poważnie. Dla nas sztuka nie jest miarą życia. My tworzymy nowe życie, nowe wydarzenia, do których można się odnieść. Nasze karabiny są naładowane i wycelowane w stronę sztuki, po to, by pozostawała od nas w pewnej odległości i nie roztaczała tu swojego artystycznego smrodu. Nienawidzimy PR-u. Jesteśmy podziemną grupą. Voina stała się bardzo popularna. Książki i filmy o nas są wszędzie, inni kopiują nasze działania – nie mamy z tym nic wspólnego. To inni bawią się w naśladownictwo. Leniwe dupki, które się nami reklamują... To nie ma nic wspólnego z naszą przyszłością.
Prawie nic, co ukazało się o nas w rosyjskiej prasie, nie pokazuje prawdy o nas. Nieszczere teksty sługusów stały się tutaj ideologią pracy dziennikarskiej. Jeśli jedna trzecia tego, co o nas piszą jest prawdą – to już duży sukces. Typowym tego przykładem są poważne artykuły w prasie na temat naszego udziału w skorumpowanym biennale w Moskwie, pomimo naszego głośnego i prawdziwego bojkotu imprezy. Od 2005 roku, od kiedy istniejemy jako grupa, otacza nas mgła dezinformacji. Czasami przynosi to również pozytywne efekty: kiedy policja prowadziła śledztwo w sprawie naszej akcji „Pałac Rewolucji”, nie mogła znaleźć żadnego dowodu, z wyjątkiem sprzecznych z sobą plotek w mediach i artystycznych interpretacji na blogach. Cała sprawa załamała się w ten sposób od środka.
Obecnie naszym celem jest pokazanie ludziom przekonujących rezultatów zdecydowanych działań. Bierny protest i symboliczne akcje – teraz, kiedy znów jest mowa o „wielkiej historii” – są niemoralne. Wydarzenia w Rosji w grudniu 2011 i lutym 2012 roku pokazują nam, że zarówno rząd, jak i opozycja (która poniża się przed rządem) robią z ludzi głupców poprzez redukowanie protestu do poziomu konsumpcji internetowych memów. Zamiast zbrojenia się do walk ulicznych – mamy śmiech i ironizowanie. Podbiliśmy Berlin. Kolejnym krokiem będzie rosyjska rewolucja.