Warren Niesłuchowski
wielki oryginał świata sztuki

  • Warren Niesłuchowski

    R.H. Quaytman, "Portret Warrena Niesłuchowskiego", rozd. 35, 2019, sitodruk, olej, gesso na drewnie, 50 x 82 cm. Źróło: Artforum

Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie przedstawia tekst Joanny Warszy o Warrenie Niesłuchowskim. Ukazał się on w czerwcu w Gazecie Wyborczej online.

Odszedł ktoś, kto wydawał się nieśmiertelny: Warren Niesłuchowski, właściwie Jerzy, „Jeż”, a tak na prawdę George. Imię Warren ostało się po tym jak pewien życzliwy Anglik wypożyczył mu brytyjski paszport do którego, jeszcze Jerzy, wkleił swoje zdjęcie. Warren zdezerterował wówczas ze Stanów do Paryża w 1968 roku, unikając służby w armii amerykańskiej w Wietnamie, zamiast tego wyruszając z legendarnym teatrem Bread and Puppet w podroż do Iranu, a potem współpracując z laboratorium Grotowskiego. Tułaczka, przesiedlenie i podróż były chyba jedynymi stałymi w jego bardzo płynnym życiu.

Urodził się w obozie pracy w Altstadt w Niemczech 1946 roku, w 1951 wyruszył z rodzicami i rodzeństwem statkiem do USA. Wówczas przesiedlać mogli się tylko ci, których ktoś zgodził się przyjąć i pokryć koszty pierwszych miesięcy pobytu nowoprzybyłych. Jak opowiadała mi jego siostra Mary, rodzinę Niesłuchowskich ugościć miał ktoś z New Jersey, kiedy jednak statek zawinął do Nowego Jorku, „sponsor” się nie pojawił. Osiedli więc w stanie Massachusetts, przyjęci przez pewnego rolnika z New Bedfort, miasteczka w którym ojciec potem pracował jako piekarz. Warren był w pewnym sensie człowiekiem bezdomnym. Bezdomnym z urodzenia, ale też z wyboru. Czuł się jak w domu wszędzie i nigdzie. Funkcjonował w wielu językach jednocześnie i używał ich naprzemiennie, często odnosząc się do greckich czy łacińskich źródeł, studiował wiele kierunków ale żadnego nie skończył.

Tak jak staroruscy jurodiwi czy starożytni filozofowie odmawiał stabilizacji, pielęgnowania własnego ja i, co się z tym wiąże, życia osobistego czy zawodowego; oraz przywiązania do własności, choć rzeczy i walizki pozastawiał wszędzie. Żył permanentną rozmową, dialogiem, praktykowaniem i testowaniem gościnności, uprzejmości, formy. Warren był na wskroś bezinteresowny, choć jego życie de facto opierało się na wspaniałomyślności innych. Oferował im w zamian swój czas, zainteresowanie i atencję, nie po to, żeby zrealizować następny projekt, zostać zaproszonym na wystawę czy biennale. Przeciwnie, ilekroć z nim pracowałam jako edytorem czy tłumaczem, wypłacenie mu honorarium było wręcz niemożliwe z powodów nie tyle formalnych, jak brak konta czy numerów podatkowych, ale wręcz z wewnętrznej odmowy takiego rodzaju międzyludzkiego kontraktu. Nie wahał się być podejmowanym, pożyczać od wielu pieniądze na bilety, używać i nadużywać czyjejś szczodrobliwości, ale formalnie zarabiać – nie, preferował ekonomię wymiany. „Nie szukam pracy” – zwykł mawiać. Brałam kiedyś udział w spotkaniu, w którym Warren miał być moderatorem. Przez cały wieczór nie zadał żadnego pytania, rozmowa według scenariusza wymykała się jego logice. Nie chciał generalnie brać na siebie odpowiedzialności, stał z boku. Raczej służył erudycją, wrażliwością, dobrym sercem, i przede wszystkim entuzjazmem w przyjmowaniu i towarzyszeniu innym.

Nie wiem już jak i kiedy, ale około dziesięć lat temu nasza przyjaźń zamieniła się w pewnego rodzaju porozumienie, w którym ugoszczenie Warrena oznaczało, że stawał się on gospodarzem w moim imieniu, moim shadow curator dbającym o innych. Towarzyszył mi i moim gościom w projektach, które organizowałam od Gdyni przez Nowy Jork po Berlinie Biennale. W kwietniu zeszłego roku przyjechał do Monachium, gdzie pracowałam nad festiwalem Public Art Munch 2018 „tylko na otwarcie”, a został, z przerwami, trzy miesiące, pomieszkując u galerzystów, w pokojach gościnnych różnych organizacji, w hotelach, w pracowniach artystów, a nawet w przyczepie kempingowej i biurze. W zamian przyjmował artystów, wykładowców, wizytujących studentów, dziennikarzy, partnerów, otaczał ich zainteresowaniem i rozmową, oprowadzał, sytuował projekty w szerszym kontekście sztuki, otwierał na świat. Warren oferował czas, każdemu: też m.in. opiekując się długie godziny moim synkiem jako wujek z Ameryki.

Trawestując filozofa Jacquesa Derridę i jego teorię gościnności pisał w emailach: host+guest=ghost, o tym, jak gość nieodwracalnie przemienia gospodarza czy gospodynię i szerzej o koncepcji gościnności radykalnej. Ci co kiedyś gościli Warrena pamiętają, a może nawet o tym nie wiedzą, że często przyjmował on innych tam gdzie akurat przebywał, jako czarujący pan domu, Inny jako swój. Warren zjawiał się niespodziewanie, w najbardziej nieoczekiwanym miejscu, przerywając czasem porządek dnia, z góry zaplanowany tydzień, rutynę powtarzalności i przewidywalności, oferując możliwość niezapowiedzianej zmiany. Pelegrynował na wernisaże wystaw i wydarzenia do Kalisza, Triestu, Toronto czy Londynu a listy kazał adresować do Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Chciał być wszędzie gdzie byli jego przyjaciele i docierał tam w najtańszy sposób, czasem oferowano mu pakiet VIP, np. podczas otwarcia documenta 14. w Atenach na zaproszenie Adama Szymczyka. Często zdarzało się, że był świadkiem ważnych wydarzeń, spotkań, wystaw: instynktownie zjawiał się gdzieś w odpowiednim czasie. Nie wszyscy byli na to otwarci i gotowi, nie wszyscy mieli cierpliwość. Zwłaszcza w ostatnich latach merkantylizacja sfery prywatnej i mieszkaniowej wskutek wzrostu popularności Couchsurfing, Airbnb i innych serwisów tego typu, ale też rozpad związków, i inne koleje ludzkie, sprawiły, że coraz trudniej było znaleźć Warrenowi lokum. Coraz bardziej podupadał na zdrowiu i czasem się zastanawiał, czy jego trwający ponad dekadę nomadyzm powoli nie dobiega końca. Przed swoją długą podróżą pracował bowiem (przez czysty przypadek, po tym jak poznał w pociągu dyrektorkę muzeum MoMA/PS1) w Nowym Jorku oraz wynajmował nawet mieszkanie i płacił czynsz. Niedawno ponownie mówił o zamieszkaniu, a to u kuzynów na Ukrainie, a to o długiej rezydencji w Meksyku. W lutym zdiagnozowano u niego raka, ale sprawy potoczyły się tak szybko, jakby sam zdecydował, że życie bez nomadyzmu nie było życiem.

Dopiero teraz, po jego nagłej śmierci, zdałam sobie sprawę, że jego międzykontynentalni przyjaciele tak naprawdę niewiele wiedzieli o sobie nawzajem, nie rozmawiali więc na temat jego zdrowia czy przyszłości, choć ich numery telefonów widniały zawsze w stopce emaila obok miast w których właśnie przebywał. Choć Warren znał w świecie sztuki chyba wszystkich, miał kilka osób, które wybrał jako swoich towarzyszy m.in. artystę Simona Leunga, który od lat realizował o nim filmy; artystki Elkę Krajewską, która założyła grupę Friends of Warren, żeby pomagać mu w ostatnich miesiącach, czy też Katy Bentall, w której pracowni w Warszawie gościł wielokrotnie. Teraz my przyjaciele Warrena poznajemy się i składamy z fragmentów wspomnień, pozostawionych walizek, i oferowania dachu nad głową, obraz kogoś, kto udowadniał, że radykalne, transkulturowe i transnarodowe połączenie sztuki i życia jest możliwe. Ostatni raz widziałam Warrena późną jesienią, kiedy, jak zwykle co roku, opuszczał Europę (tym razem, jak donosił, trasą WAW–MUC–LIS–JFK). Leciał, jak ptak, na zimę do Stanów i ciepłej Kalifornii czy Meksyku. Niestety tej wiosny już nie powrócił. 

Joanna Warsza (Gazeta Wyborcza)

Zobacz także: