W drodze do Muzeum
Aleksander Hudzik

  • W drodze do Muzeum

Polecamy lekturę tekstu Aleksandra Hudzika – dziennikarza kulturalnego i historyka sztuki, który spisał z okazji osiemnastki MSN-u kilka swoich wspomnień i nie tylko!

 

W drodze do Muzeum

Nie wiem, jak wyglądała Warszawa przed Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Gdy w październiku 2008 sprowadziłem się do miasta razem z kolejną falą studentów, w Muzeum musiała wisieć już jakaś wystawa. O niej wtedy też nie wiedziałem. Studia historii sztuki zbyt rzadko dają nam okazję poznać to, co w sztuce aktualne. Zaczyna się od Sztuki cenniejszej niż złoto Jana Białostockiego. Łacińska maksyma, która w czasach późnego kapitalizmu mówi więcej o naszym stosunku do pieniędzy niż do sztuki, tak długo brzmiała mi w głowie, że znudzeni wykładem, postanowiliśmy ze znajomym dowiedzieć się więcej o tym ociekającym złotem haśle. Zamiast na Wikipedię, trafiliśmy do Muzeum.

Nie znaliśmy jeszcze wtedy terminu „nie-miejsce”, a Muzeum było wtedy nie-miejscem: nieokreślonym, nie mającym stałej siedziby, przejściowym, w budowie, a nawet przed budową. Poczekalnia dla sztuki, dla ludzi, dla sceny, która rodziła się od lat, ale nie mogła narodzić. Wtedy, szukając wejścia do Muzeum, w którym prezentowano wystawę Sztuka cenniejsza niż złoto, trafiliśmy do salonu meblowego. Szykowne kanapy, lampy, łóżka, zwiodły nas tak skutecznie, że uznaliśmy, że przecież tu musi być tu. Drzwi do Muzeum znajdowały się w innym budynku. Wystawa była zamknięta, ale wiedzieliśmy już, że w Warszawie – poza Zachętą i Centrum Sztuki Współczesnej – jest też Muzeum Sztuki Nowoczesnej.

Muzeum powołane w 2005 roku po raz pierwszy zaprezentowało wystawy w 2008, ale moje pierwsze wspomnienie nie dotyczy wystaw. Przypominam sobie, czuję na skórze ciemną ścianę wnętrza na pierwszym piętrze bloku na Pańskiej, grube jak łuski gigantycznej ryby kawałki szkła zdobiące wnętrze i uprzykrzające życie tym, którzy próbowali oprzeć się wygodnie o ścianę podczas wykładów. Była przeraźliwa zima, z kurtek robiliśmy poduszki i słuchaliśmy wykładu Andrzeja Turowskiego. „Sublimacja rozkoszy kapitału śmierci” – zdanie być może usłyszałem, a może tylko mi się przyśniło. Lawirując między cytatami z Victora Hugo, tekstami klasyków współczesnej socjologii, a wspomnieniami ze wsi, na której zbierał „polskie złoto” profesor i zmierzał, jak zwykle podczas wykładów zebranych w cykl Politozy sztuki współczesnej w kierunku, który na długo ustawi nasze myślenie o tym, czym może zajmować się historyk sztuki, a ten może zajmować się rozumieniem świata. Pamiętam jeszcze, jak po wykładzie wyszliśmy przed Muzeum, mróz był coraz silniejszy, a ktoś powiedział, słyszeliście to: „Sublimacja rozkoszy kapitału śmierci”?

Mieliśmy przeczucie, że Politozy to rzecz, która nas sformatuje, zmieni nasze myślenie. Nie wiedzieliśmy, że Muzeum będzie mieć podobną moc. Wtedy wydawało mi się, że Muzeum to po prostu przedłużenie uniwersyteckiej sali wykładowej. Słuchając wykładów wschodzącej gwiazdy Grzegorza Piątka o architekturze, widziałem szpic Pałacu Kultury. Kolejne wspomnienie, opowieść o osiedlu Pruitt-Igoe i zdjęcie, na którym ta ikona modernizmu, osiedle budynków w Saint Louis, wylatuje w powietrze. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z tego, gdzie sam mieszkam, że na osiedlu za Żelazną Bramą, przy rondzie ONZ tkwi Historia. Że Warszawa, o której słyszałem – brzydka, nie tak zielona, jak chcieliby tego ludzie, którzy nigdy tu nie mieszkali – to miasto, które ma swoją opowieść.

Warszawa była w budowie. I ten slogan wcale nie kojarzył mi się z wystawą w Muzeum, a z okopami wzdłuż ulicy Świętokrzyskiej, które codziennie mijałem czekając na to, aż druga nitka metra wpełznie pod ziemię. Muzeum też było w budowie. Projekt Christiana Kereza był gotowy. Duża biała bryła już wkrótce miała pojawić się obok Pałacu Kultury. Pamiętam, że z zadowoleniem trenowaliśmy na tym modelu wszystkie nowe pojęcia z zajęć o Le Corbusierze: pilotis, okna wstęgowe, wolny parter, wolny plan, wolność, bo nareszcie w Warszawie będzie muzeum, w którym zobaczymy wszytko to, o czym nas uczono, ale nowy budynek nie powstawał. Za to w międzyczasie narodził się najmądrzejszy festiwal o mieście – WARSZAWA W BUDOWIE, który co roku jesienią zamieniał Muzeum w laboratorium doświadczania przyszłości. Gdy Polskę zasypały pomniki papieża, podczas festiwalu zastanawiano się jak odczarować pomnikozę. Gdy zrozumieliśmy, że polskie szkolnictwo to nie tylko polityczne decyzje kolejnych ministrów edukacji, to WARSZAWA W BUDOWIE zapytała o to, czym są budynki, w których uczy się dzieci i dlaczego tyle z nich powstało właśnie w PRL-u.

Piszę o tym, jak gdyby wystawy wymyślały się same, tworzyły i instalowały się same, jakby Muzeum było wielkim samo-prowadzącym się statkiem. Jest przeciwnie, ale nazwiskom, za którymi stoją ludzie, którzy tworzą Muzeum, należy się osobny rozdział, nie krótka wzmianka. Teraz przypomnę tylko jedno. Jedną z pierwszych osób z Muzeum, którą poznałem jako początkujący dziennikarz, był Tomek Fudala, który od początku opiekował się WARSZAWĄ W BUDOWIE. To on siedział ze mną w samochodzie, w upalny letni dzień, gdy jechaliśmy do Szumina. Kilka lat wcześniej wydawnictwo Karakter wraz z Muzeum wydało książkę Filipa Springera o małżeństwie architektów Oskarze i Zofii Hansenach, którzy nad Bugiem zbudowali swój dom. Muzeum zajęło się opieką nad budynkiem, nad żywym archiwum Hansenów – deseczkami, które odpowiednio ustawione zamieniały się w stół; zasuwami, które regulowały światło, nad ogródkiem, w którym Hansenom rosły mirabelki. Mieliśmy to zobaczyć. Nie dojechaliśmy, akumulator padł pod sklepem, gdzieś w drodze. Wróciliśmy do Warszawy pociągiem. Potem do Szumina wracałem jeszcze wiele razy, żeby opisać to miejsce. Jeden z czytelników napisał do mnie później: „Przyjeżdżam tam na wakacje od dwudziestu lat. Nie wiedziałem, że w Szuminie też mają Muzeum Sztuki Nowoczesnej”.

Chciałbym napisać coś o dziełach sztuki, które kojarzą mi się z Muzeum, o rzeźbach Aliny Szapocznikow, które po wystawie w MSN-ie w 2008 roku trafiły na retrospektywę w MoMA, albo zakurzonych Artonach Włodzimierza Borowskiego, ale ich nie pamiętam. Pamiętam za to Bałwana Oskara Dawickiego, który marzł w lodówce, latem i zimą, wracał na wystawy kilkakrotnie, jako ilustracja historii o nas samych. Nie wiem, czy zobaczę go w stałej kolekcji, ale mam nadzieję, że tak. Muzeum bez budynku i Muzeum w budowie mogło skupić się na definiowaniu tego, co nazwałbym doświadczeniem pokoleniowym. Pisząc te słowa staram sobie przypomnieć, czy w 2012 roku miałem już smartfona, ale chyba nie. Nie wiem, czy grałem w Angry Birds, ale wiem, że znajome zamiast na papierosa zaczęły wychodzić do kantyny, żeby popstrykać paznokciami po ekranie, strzelając do zielonych świń. Rosyjscy artyści i artystki, którzy wystąpili na wystawie Angry Birds w MSN-ie mieli zaprowadzić nowy porządek w rosyjskim świecie. Mieli być przedwiośniem „rodzącego się społeczeństwa obywatelskiego” – taki tekst przeczytamy, przeglądając dokumentację tamtej wystawy. Wystawa otworzyła się 15 marca 2012 roku. Dziesięć lat później, też w marcu, Putin pokazał, co sądzi o społeczeństwie obywatelskim i wypowiedział wojnę Ukrainie. Przeglądałem listę artystów, którzy wtedy przyjechali do Warszawy i próbowałem znaleźć wśród nich choćby jedną osobę, która zdobyła się na gest solidarności. Nie znalazłem.

Dziś nie wiem, czy ta wystawa była największą pomyłką, czy raczej zapowiedzią tego, co może nastąpić. Wtedy wszystkich nas interesowało coś innego – Nowa Sztuka Narodowa. Wystawa przygotowana przez Łukasza Rondudę i Sebastiana Cichockiego, na którą wchodziło się przez złożone do modlitwy ręce, miała dać odpowiedź na to, gdzie szukać sztuki, która nie reprezentowała by poglądów, chyba już wtedy – w 2012 roku – określanych mianem „naszej bańki”. Pamiętam wykład. Wygłaszał go autor najpopularniejszego na wystawie obrazu przedstawiającego surrealistyczną wizję piekła i zatytułowanego Smoleńsk. Zbigniew Dowgiałło, prezentując swój wybór kanonu piękna sztuki, był rozjuszony, prychał tak głośno, że wydawało się, że słyszymy wściekłego byka. Rok później wściekłość wyła z megafonów maszerujących przez Warszawę chuliganów, którzy w imię patriotycznych racji podpalili Tęczę Julity Wójcik na placu Zbawiciela. Od tego momentu wiedziałem, że Muzeum, jeśli powstanie, to nigdy w miejscu, w którym je wymyślono, że gdy powstanie, będzie tym samym Muzeum, w innej Polsce.

Był rok 2012, upalne lato, na niewielkim telewizorze w kawiarni Eufemia na tyłach Akademii Sztuk Pięknych oglądaliśmy mistrzostwa świata w piłce nożnej, które Polska współorganizowała z Ukrainą. Za dwa miesiące w Warszawie pierwszy raz zadebiutuje Warsaw Gallery Weekend, który skonsoliduje rynek prywatnych przedsiębiorców zajmujących się sprzedażą sztuki. Coś się zmieniało. Zmieniały się obyczaje. Koszule w kratę zastępowały czarne, zbyt duże, sportowe T-shirty. Zamiast sztybletów znów zaczęło się zakładać buty do biegania. Przyszłość miała pachnieć spoconymi od tańca na rave’ach ciałami, a nas miało być tu coraz mniej, mieliśmy się przenieść do internetu. Gdy w 2013 kuratorka Natalia Sielewicz oprowadzała mnie po wystawie Ustawienia prywatności miałem znów to samo poczucie, co na wykładach Turowskiego. Ktoś odsłania przed nami nową rzeczywistość. Nazwiska takie jak Ed Atkins, Jon Rafman, czy kolektyw DIS, wtedy jeszcze nie wynurzyły się z alternatywy, ale już zaczęły zmieniać sztukę.

To była przełomowa wystawa. Kolejny przełom nastąpił, gdy w 2015 roku Muzeum zaprezentowało wystawę 140 uderzeń na minutę, zorganizowana nie w Warszawie, a na festiwalu Open’er. Opowiadała o korzeniach muzyki rave, przy której bawiło się coraz więcej młodych ludzi. Przypominała o tym, jak przegapiliśmy, nie doceniliśmy, albo pogardziliśmy autentycznym zrywem w polskiej kulturze, którzy wydarzył się w latach 90., a przez lata był sprowadzony do bylejakości dyskotek i narkotyków, które stymulowały ludzi na peryferiach. Tu ukazała się w pełni Nowa sztuka Narodowa. W 2017 wystawę w Warszawie pokazano jeszcze raz, tym razem w Muzeum nad Wisłą.

Dopiero teraz zorientowałem się, że w tej opowieści brakuje wycieczki nad Wisłę. W 2008 roku bulwary nad Wisłą były co najwyżej śmietnikiem, z potłuczonym szkłem butelek po wódce, zmieszanym z trawą, która obrastała brzeg coraz bardziej obniżającej swój stan Wisły. Nikt z nas nie wyobrażał sobie, że za kilka lat w to miejsce przeniesie się życie Warszawy. Później chodniki oblano nowym betonem, krzaki wykarczowano, ustawiono kontenery sprzedające sezonowo modne przekąski i dobrą zabawę. Wreszcie ustawiono tam przenośny pawilon Adolfa Krischanitza i znów dokonała się transformacja Muzeum. W przeciwieństwie do siedziby przy Emilii Plater, pawilon nad Wisłą był spełnieniem marzeń modernistów o galerii sztuki. Olbrzymi white cube bez okien stał się chyba najciekawszym polem eksperymentalnym dla projektantów wystaw. Na wystawie Farba znaczy krew instalacja spowodowała, że miałem poczucie, jakbym wszedł do XIX-wiecznego salonu akademii. Ta wystawa była kolejnym przełomem w życiu Muzeum, a może to tylko przypadek. Nigdy nie widziałem kolejki tak długiej i tak wytrwałej w oczekiwaniu na sztukę. Było warto, ta wystawa wysterowała uwagę widowni na powrót malarstwa.

Rok później Muzeum zamknięto, tak jak wszystkie inne muzea, w trakcie pierwszej fali pandemii Covid-19. Joanna Mytkowska przez Zoom powiedziała mi wtedy, że Muzeum to w czasach pandemii najbezpieczniejsze miejsce. W redakcji śmialiśmy się nawet, że to subtelnie zaszyty żart. W końcu muzea, nawet te najbardziej oblegane, nigdy nie będą tak zatłoczone, żeby nie móc w nich zachować „dystansu społecznego”. Dwa lata później zacząłem rozumieć te słowa o bezpieczeństwie na nowo. Gdy w marcu 2022 wybuchła wojna w Ukrainie, Muzeum na Pańskiej znów się zmieniło. Najpierw w tymczasowe centrum pomocy osobom uchodźczym, pełniło funkcję świetlicy, a z czasem Solidarny Dom Kultury „Słonecznik” dorósł do organizacji spotkań czy protestów. Miejsce artystów zajęli potrzebujący, miejsce aktywistów – artyści. Solidarność w tym czasie była powszechna, ale w Muzeum udało się to, co najpotrzebniejsze – szybka adaptacja do nowej rzeczywistości, bo naturą MSN-u jest zmiana. Jak w opowieści o łodzi Argonautów: można zmienić w nim wszystkie elementy, ale jego tożsamość, jego „ja” się nie zmieni. To samo stanie się po największej transformacji, gdy wreszcie ukończy się budowa nowego gmachu, stałej siedziby Muzeum, ale to wciąż przyszłość.

Kończąc ten tekst mam poczucie, że powinienem się wytłumaczyć. To mogła być przecież heroiczna opowieść o instytucji, której udało się oprzeć politycznym atakom populistów, o miejscu unoszącym się ponad powierzchnią wody, która z dnia na dzień staje się bardziej mętna. To wszystko jest ważne, ale nie zmienia kształtu przyszłości. W Muzeum przy ulicy Pańskiej w 2008 roku, a może w 2005 zrozumiano, że polityka sztuki wiedzie do muzeum wszystkimi drogami, że od złota cenniejszy jest bałwan, a od niego cenniejsza jest tylko sztuka.


29.03.2022
albo na miesiąc przed osiemnastą rocznicą urodzin Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie
Aleksander Hudzik

Zobacz także:

Inne wydarzenia z tego cyklu: