Od momentu wjazdu pociągu na peron w La Ciotat oglądanie filmów w kinie było ćwiczeniem oddawania kontroli. Wejście do kina wciąż oznacza świadome i dobrowolne poddanie ciała i umysłu dość ściśle określonym warunkom, które po piętnastu latach wszechobecności streamingu zdają się być jedynie bardziej radykalne, choć nadal (a może wciąż) nikogo nie dziwią.
Po pierwsze – ciemność. Bezpieczna, pierwotna, przypominająca o łonie matki, i z tego samego względu także niesamowita. Po drugie: możliwość bliskości z nieznajomymi, dla wielu ekscytująca, bo jednocześnie związana z szokiem ich fizyczności. Po trzecie – drastyczne ograniczenie swobody ruchu, które staje się tym bardziej dokuczliwe, im więcej emocji wywołuje wyświetlany film. I wreszcie sam film – zawsze nieznany. Niezależnie od tego, ile zwiastunów, tekstów i materiałów promocyjnych pochłonęliśmy przed wejściem do środka, a nawet od tego, ile razy go już widziałyśmy, w innym czasie i w innym kontekście. Dla większości kino – rozumiane tutaj jako połączenie miejsca, ciała i formy artystycznego przekazu – zazwyczaj nie wiąże się z potrzebą budowania społeczności, choć z pewnością ma ogromną moc czynienia tego, co niewidzialne widzialnym i wzbudzania często głębokich emocji,. Wybierając się na seans w kinie liczymy się z tym, że spotkamy się z nieznajomymi, a nasze ciała zostaną zjednoczone na krótki czas. Liczymy się z tym, często może nawet mamy nadzieję, że czas ten zostanie z nami na zawsze i że wspomnienia — kolektywnego podziwu, obawy, sympatii, którą poczuliśmy do, dajmy na to, Ellen Ripley — nie zakłóci nam dojmująca odraza, jaką zaczęłyśmy żywić wobec blondynki zbyt głośno chrupiącej popcorn w fotelu obok. True story.
Dlaczego kino, na co dzień, poza festiwalami filmowymi, zdaje się być niezdolne do przekształcania indywidualnych chwil w trwałe doświadczenia zbiorowe, tak jak udaje się to kulturze klubowej? Czy raczej dlaczego kolektywne doznania, odkrycia, transformacje ulatują wraz z zapaleniem świateł na sali? Kino nie jest wehikułem empatii, a „żałoba nie przywróci zamierzchłych erotycznych, refleksyjnych rytuałów zaciemnionej sali” [1] 1 Susan Sontag "Stulecie kina" ze zbioru "Co ważne" wyd. Karakter 2024, tłum. Dariusz Żukowski. .
Do czego zatem służy nam dziś kino?
Przegląd poświęcony kinu jako miejscu i inaugurujący działalność KINOMUZEUM, nowego kina na mapie Warszawy, podąża za tezą postawioną przez bell hooks: "filmy pozostają idealnym wehikułem do wprowadzania pewnych rytuałów przejścia, stając się kwintesencją doświadczenia przekraczania granic" [2] 2 bell hooks "Reel to Real. Race, class and sex at the movies", wyd. Palgrave 2008 . Kino to miejsce, w którym poprzez oddanie kontroli nad swoim ciałem, nad towarzystwem, w jakim zazwyczaj spędzamy czas i nad opowieściami, które opowiadamy sobie na co dzień, spotykamy się z Obcym, przede wszystkim Obcym w sobie.
Rzecz jasna spotkanie to niekoniecznie musi wyglądać jak na pokładzie Nostromo. Przywykliśmy do myślenia o kinomiłości jako o hołdzie dla wielkich autorów (sic!) sztuki filmowej, o ofierze złożonej z naszych spętanych kinofilskich ciał, o „magii” kina — wszystko po to, by móc przyjrzeć się sobie, zobaczyć niewidzialne, widma, potwory, które w nas mieszkają, wyjść z „świątyni” kina bogatszymi o niedostępną nam inną drogą wiedzę. Podzieliłyśmy kino na artystyczne i rozrywkowe, na „arthouse” i „popkorniaki”, przy okazji zapominając, że przyglądanie się sobie to w pierwszym rzędzie zabawa.
Do zobaczenia w kinie!
Zespół KINOMUZEUM